mieniu? czy do reszty Kasztelanic skrutywsia[1]?
— Zaszły w istocie zmiany wielkie — przysuwając się począł Samuel — takie, których nikt nie dawno przypuścić nie mógł, a przyczyn ich nawet dotąd odgadnąć trudno. Zdaje się, że Jaś wszystko zrobił....
— Nema rodu bez wyrodu[2] — szepnął stary — a to coś osobliwego ten waścin Jasiek, bo to z pozwoleniem.... mleko pod nosem, a już trzęsie, a jeszcze kim, Kasztelanicem, co się dotąd nikomu nie dawał!
— Tak to przecie jest — odparł Samuel — młody ale serce stare, a podłość niewidziana; potrafił się przypochlebić, podlizać i robi co chce. Wystaw pan sobie, że panna Aniela i Termiński oddaleni zostali.
Dziadunio w ręce plasnął:
— Nadijaw sia Did na obid, ta poszow spaty ne iwszy[3] i poszli z kwitem? Chwała Bogu. Spotka to i Jasia; ale cóż miał do nich? boć to potrzeba było wielkiej rzeczy, żeby ich wypchnąć.
— Jak się to stało nikt nie wie — ciągnął Samuel — alem ja zaraz pomiarkował, że i nam tem bardziej nie długo popasać, kiedy faworyci idą z domu. Tak się i stało. Kasztelanic zawołał mnie do siebie, począł wymawiać, że ja na niego familję buntuję, że go w kuratelę brać myślę i tym podobnie; wreszcie dom mi wypowiedział. Rozumie się, żem sobie do dwóch mówić nie dał i piechoto ruszyłem gdzie oczy poniosą.
— Ale dokądże przecie? — zapytał dziadunio. — Ja myślę że nigdzie tylko do pana Piotra ruszycie zapewne?
— Ani do Piotra, ani do Pawła! — krzyknął porywając się Samuel — dosyć mam familji i dość dla pana Wincentego najadłem się kwasu i goryczy, myśląc że mu jaką przyszłość wymodlę.... Nie chce Bóg, wola Jego święta, a już cudzych kątów wycierać nie myślę... Jadę do miasteczka i tam siądziemy....
Dziadunio spojrzał po izbie, zakłopotany trochę,