mnie — dodał Dymitr wstając z kłódki — Ryba w wodi, ta isty hodi[1], nie ma co mówić więcej.
— Ależ bo i tego dosyć, — przerwał z uwagą słuchający Samuel — dosyć żeby się człowieka nauczyć. Co za życie! Nikogo nie kochał nigdy, nikt się do niego nie przywiązał. Jedyna namiętność, którą o trochę serca posądzić można, okazuje się w nim być prostym zwierzęcym szałem. A jaka ostrożność w całem życiu i oględność na jutro! Rzuca nawet karty, gdy się przekonał że nad sobą nie panuje mając je w ręku. Jest to uosobiony egoizm, mości panie.
— Tak! tak! — rozpościerając swoją burkę na ziemi, zawołał Dziadunio — i jemu nie ma co wzdychać z nami kołyb toj rozum na na peredi, szczo potom na zadi najdetsia[2], dobrze sobie po ludzku życie obrachował; nikogo nie kochać, żeby po nikim nie płakać, nikomu nie dać, żeby trzymać przy sobie nadzieję, w nikogo nie wierzyć, żeby się nie zawieść. Szkoda że takie rachuby najczęściej ślepy traf zawodzi! Zobaczymy co dalej będzie! a tymczasem spać! Hadka za morem, smert za pleczyma[3]. Kury pieją musi być coś około północy, chocz ne pyszno, ale zatyszno?[4] Dobranoc waści, panie Samuelu.
Pan Samuel wzdychając się położył i nie wiem czy zasnął. Dziadunio, pomodliwszy się krótko a gorąco bo dłuższe swoje tercjarskie pacierze w drodze był odmówił, legł, obwinął się burką i smaczno zachrapał.
O świcie już godzinki śpiewać po cichu zaczął, ale nie chcąc pobudzić sąsiada, poszedł z niemi przed karczmę, przerwał sen Rotmistrzowi i chodząc od konia do izby, karmiąc swego przyjaciela i przygotowując śniadanie, wymodlił się dobrze. Było tam i godzinek dwoje, boć do N. Panny jedne, a do Opatrzności drugie, i litanij kilka od Loretańskiej począwszy, i koro-