szczony na kwintę, ale przy dziaduniu opowiedzieć nic nie mógł. Westchnął tylko.
— Jakże to Hieronim przyjął? — spytała Julja.
— Zachciałaś Asińdźka — odparł stary — to dziwny człowiek — dosyt z Lacha kurki[1], jemu to nie tyle radości co kłopotu narobiło!
— Zawsze się dostanie takiemu co nawet się nie ucieszy! — szepnęła Julja.
— Ale że użyć potrafi poczciwie — to ręczę — rzekł Dymitr.
Rozmawiano długo i żywo, a było bo o czem! Tak nagła zmiana położeń, to niespodziane wzniesienie się Hieronima, konieczność przypochlebienia się tym, któremi się gardziło, w głowie obojga państwa Pawłów pomieścić się nie mogły; chmurno poglądali, wzdychali i gdyby nie staruszek, mieli wielką ochotę jedno drugiemu wymawiać niepowodzenie, którego doznali.
W parę godzin, dawszy Hieronimowi wypocząć po wrażeniu, dziadunio ruszył do niego; ale pan Paweł nie puścił go samego, pociągnął także za nim.
Zostali oboje Hieronimostwo w pierwszej izdebce, zupełnie spokojnych i rozmawiających swobodnie; czoło miljonowego spadkobiercy już się było wypogodziło, znać tylko na powiece żony jeszcze nie zaschłą łzę jakąś. Dziadunio pilnie obejrzał twarze i wyraz ich go ucieszył.
— No! kochany Hieronimie — rzekł — Czas na czasu ne stoit[2], potrzeba ci do Strumienia jechać bo tam czekają na ciebie.
— Już kazałem zaprzęgać! — odpowiedział powolnie gospodarz.
— A i mnie weźmiesz z sobą; moja szkapa zmęczona — dodał Dymitr — pojadę z Waszmością.
— Dobrze, z całego serca.
— Ja także za bratem pospieszę — odezwał się Paweł — ale czy nie lepiejby było koczem mojej żony... pojechalibyśmy razem.