z której nigdy nie powracał bez gościńców dla dzieci i zapasu dobrego humoru. Jakoś pod koniec pierwszego roku zaraz szkapa jego, pomimo największych starań o nią, zachorowała, a że krwi w porę nie puszczono, zdechła. Było to wielkie strapienie dla Dziadunia, który pochowawszy poczciwe stworzenie z honorami, to jest ze skórą i podkowami, stracił humor zupełnie, dowodząc, że nigdy już sobie drugiego takiego konia dobrać nie potrafi. Pan Hieronim kazał mu zaraz najeżdżać spokojnego siwosza, i przyzwyczajono go do wózka pana Dymitra, ale stary powtarzał:
— Ej nie to co było! Fedot ale nie tot’[1] i już mi się mój towarzysz nie wróci, co mój głos rozumiał i wszystkie moje drogi wiedział. Poczem zawsze dodawał z westchnieniem: Rosty psu trawa, koły mojeho konia nema[2]. Wszakże siwosz woził go jeszcze i coraz lepiej lat kilka. Jakoś zimą przywlókł się stary do Horoszek z zaziębieniem i widocznie nie zdrów.
— Źle panie Hieronimie — rzekł na wstępie do niego — nie chciałbym wam przyczynić kłopotu, ale mi widzę czas. Czuję się bardzo czegoś nie dobrze.... Skaczy wraże, jak pan każe[3], nie ma tu co w bawełnę obwijać: do góry wołają.
— Ale zmiłuj się dziaduniu kochany!.... nie przypuszczaj tej myśli.
— Ot, Waść poszlij po księdza, a sam przyjdź do mnie zaraz, bo to nie żarty — odezwał się stary kładąc się na łóżko — Radab dusza do raju, ta hrychi ne puskajut![4] Na to nie ma rady, panie Hieronimie. Kruty ne werty, treba umerty![5] Posyłaj po księdza, a sam do mnie przychodź.