Pani Hieronimowa musiała czekać do obiadu żeby z Kasztelanicem pożegnać. O zwykłej godzinie, minucie i sekundzie drzwi się otworzyły i wyszedł stary Stanisławowski paź, w codziennym swoim stroju, ale znacznie na twarzy zmieniony. W oczach grała mu niecierpliwość gorączkowa, ręce drżały jak od gniewu, wejrzenie dziko błądziło, nic przed sobą nie widząc.
Jaś już znalazł się w sali, w chwili gdy Kasztelanic drzwi otwierał, ale go przybyły o nic nie zapytał. Zdawał się widzieć go, a nie wiedział czy jest, tak silnie trwożył się i niepokoił o wyjazd panny Anieli, choć się do tej trwogi sam przed sobą nie przyznawał.
Jaś jednym rzutem oka dojrzał coś nadzwyczajnego w humorze stryja, ale nie odezwał się nawet, czekając zapytania. Z złożonemi rękoma, cicho, pokornie, stał przy drzwiach, badając ledwie nie z ciekawością dziecka, bez litości — symptomatów choroby niezwykłej, która zdawała się go bardzo obchodzić. Dotąd bowiem Kasztelanic nigdy się niczem tak silnie poruszyć nie dawał; brał wszystko chłodno, szydersko, a ludźmi rzucał z obojętnością heroiczną. Jaś pomyślał naprzód czy nie chory.... ale przyniesione i dobrze przyjęte śniadanie dowiodło mu że nie. Żołądek Kasztelanica tak był o swoje prawa zazdrosny, i tak się oddzielał od tego co sercem nazywają, że najmniejszego wpływu nie wywarł nań niepokój. Zjadł co mu podano, zamyślony — nie był więc chory, bo w chorobie żył jednym kleikiem; i ktoś mu widocznie niepokoju tego napędził, myślał Jaś.
W chwili króciuchnej między obiadem a śniadaniem, przyszła pani Hieronimowa i postanowiła skorzystać z niej, by przemówić do serca stryjowskiego.