Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1329

Ta strona została uwierzytelniona.
115

— O! to tak znowu być nie może! Więc już mnie nawet szanowna Julka nie ma za godnego strachu i poszanowania nieprzyjaciela; traktuje mnie za bajbardzo.... To za wiele! Kapitanie! kapitanie! na co zszedłeś? na czém kończysz? Néc locus ubi Troja fuit! Bądź co bądź, tak rzeczy rzucić nie można, — dodał w duchu monologując z sobą, — fait ce que doit, advienne que pourra! Zyszczę co czy nie, ale przynajmniéj nagryzę niegodziwą Julkę.
Skutkiem tego bodźca, jakiego mu dodała nienawiść i pragnienie choćby jałowéj zemsty, kapitan odzyskał trochę ruchawości dawniejszéj, wyszukał zaraz schronienie Mani, i wdarłszy się do niego, widzieliśmy jak się tu znalazł, piekąc swoją grzankę, a drugą przysposobiając dla nieprzyjaciółki.
Wyszedłszy z domu Byczków, stanął na ulicy, uśmiechnął się do siebie, a słowa któremi się pochwalił, najlepiéj nam wytłumaczą cel tego kroku.
— Otóż to jest co się zowie ślicznie, — rzekł powoli, — obgadałeś się sam przed sobą i ludźmi, Pluto, kochanie moje, jeszcze ty