Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/1411

Ta strona została uwierzytelniona.
197

na horyzoncie jego marzeń ukazywały się ideałami najwyższemi. Pluta był przybity, Kirkuć nawet zdumiéwał się nie poznając go chwilami.
Z rana tego dnia, gdy się miał udać do Jenerałowéj, posłyszawszy go ze stekiem przewracającego się po łóżku, p. Mateusz pokiwał głową.
— A co to pułkowniku, stękasz? hę?
— Sam się temu dziwuję, ale jakoś kości swędzą... ten loch wilgotny nabawił mnie reumatyzmu, nie poznaję siebie, w głowie nawet jakaś ociężałość niesłychana. Człek by odpoczywał tylko, ochoty nie ma do życia. Albo niedosyć wódki piję, albo teraz spirytus się popsuł, że go z chorych kartofli pędzą, które same siły nie mają, albo to już początek końca... czy koniec początku...
Djabli wiedzą, daj no mi tam trzęsianki....
— A to i ja się napiję, bo to człowieka stawi na nogi! — rzekł wstając Kirkuć, — jeden kieliszek z rana na czczo, z kawałkiem chleba z solą, to dukat doktorowi z kieszeni...
— No, a dwa? — spytał Pluta.