Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.
186

Z kocza lekko, zaledwie się opierając na lasce, wyskoczył mężczyzna średnich lat, wygolony świeżuchno, strojny choć nieco siwiejący, z uśmiechem pełnym słodyczy, z oczyma przymrużonemi, trochę na zwiędłego jesiennego dandysa zakrawający... Minę miał tak nieznośnie słodką, że straszno było aby po niéj cukiernia Lursa kwaśną się nie wydała. Nie zdejmując kapelusza rannego z głowy, wszedł, zajrzał jakby tam kogoś szukał co go miał czekać, i postrzegłszy Feliksa zdaleka, pośpieszył ku niemu z otwartemi rękami.
— A! wszak to kochany pan Narębski. Comment ça va t-il? Bien? n’est-ce pas? Jakże się cieszę! przecież przyjechaliście państwo? a pani? Madame Samuele? a śliczna Elwira? no? jakże? zdrowie? humor? j’espère que tout va bien?
To mówiąc poufale i protektorsko poklepał go po ramieniu, po bokach i przypatrzywszy mu się przez lornetkę, gdy mimochodem zobaczył Fryderyka, mocno się skrzywił, jakby go przykry zapach zaleciał.