Pluta, który tylko tego czekał i rosł z ukontentowania, że będzie mógł kogoś na drogę moralności wprowadzić, kiwnął mu głową naśladując pańską minę jego i z krzesła zawołał:
— Barona Dunder!... a! uniżony sługa!
— A! — zmrużając oczy rzekł kwaśno Baron, — serviteur! I odwrócił się impertynencko.
Tego tylko było potrzeba Plucie, który grzecznością czułby się związany, a efrontem ucieszył się jak zdobyczą, rozplątującą mu język.
— Patrzcie no tego zucha, zawołał, niby mnie nie zna, a przecież doskonale i dawno jeszcze z ojcem jegomości byliśmy znajomi i w stosunkach; nieraz mi sukno sprzedawał i trzeba mu przyznać, że umiał zręcznie małego łokcia używać.
Wyrzekł to tak głośno, a rumieniec wytrysły na twarz Dundera, tak wymownie poświadczał, że to wziął do siebie, iż nieuchronna zdawała się grozić burza, ale baron umiał być głuchym w potrzebie.
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/195
Ta strona została uwierzytelniona.
187