coś maleńkiego poszachrowano... ale to było pół żartem i bardzo rzadko na trzeźwo.
Żyli więc z sobą ci dwaj panowie w zgodzie i pokoju, a nawet w dostatkach, bo im z miejscowéj traktjerni dwuzłotowe obiady o pięciu potrawach, z tyląż zawiesistemi sosami dawano jeszcze na kredyt... i choć Pluta na jadło nosa krzywił, bo gębę miał popsutą, pamięć o jutrze zmuszała go woleć najtwardszą sztukę mięsa bezpłatną, niż najlepszy befsztyk za gotówkę.
Dla Kirkucia owe obiady były postępem, pachniały mu zdaleka, dla kapitana upadkiem i wyczekiwaniem.
Marzył on ciągle o najęciu mieszkania i wystąpieniu znów w sfery, któremi więcéj i szerszym strumieniem, przepływało pieniędzy; ale powstrzymywał się obmyślając środki dojścia do swojego celu. Niefortunnych pokuszeń kilka, czyniły go bardzo ostrożnym.
Jakich miał użyć sposobów do podźwignienia się, było tajemnicą niezbadaną; to pewna że na zapas, gdyby los niedopisał, wiedząc jak różnemi drogami chodzi fortuna, trzymał i los na loterją.
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/261
Ta strona została uwierzytelniona.
253