śliczą czapeczkę miał na głowie, i jak mu w niéj do twarzy!
— Ale cichoż, cicho! bo na nas z okien i balkonów sąsiednich zwracają oczy!... widzisz jak się tam już śmieją.
Elwira rzuciła zagniewanem okiem i ujrzała w istocie dwie panie i pana jakiegoś, którzy lornetując balkon sąsiedni śmieli się gestykulując i okazywali pociechę prawie nieprzyzwoitą chociaż tłumioną.
To ją jakby zimną wodą oblało, a potem ukropem gniewu.
— To zazdrość moja kochana mamo, zawołała, to zazdrość, widzą że znamy tego pana i niemogą się od niéj powstrzymać, mam ochotę pokazać im... marchewkę.
I stanęła w dumnéj postawie śledząc daléj oczyma nieznajomego, którego koń skakał ciągle nie dając się powstrzymać. Mnóstwo wejrzeń ciekawych leciały za nim pogonią.
— Teraz, dodała z powagą matka... gdy wiemy że jest w Warszawie, gdy on się o nas dowiedział, Elwiro! pamiętaj... reszta od ciebie zależy.
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/377
Ta strona została uwierzytelniona.
77