Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/480

Ta strona została uwierzytelniona.
180

wesoło po pokoju zgasłemi oczyma, przymrużyła z wspomnieniem dziwacznéj zalotności pomarszczone powieki i uśmiechając się poczęła, choć jéj z razu nie słuchano wcale:
WPan Dobrodziéj, rzekła, chcesz wiedzieć moją historję... wierzę bardzo, wiele mnie osób pytało o nią, to nielada ciekawość, ale nie każdemu to słyszeć i nie wszystkim zrozumieć... Zaczyna się w Mniszchowskim ogrodzie.... idzie on za mną... ja nie widzę... zachodzi drogę, nieuważam.. wzdycha, niesłyszę... kłania, nie rozumiem... zdaje ci się różowy gagatku, że nosząc złote koronki do cudzéj możesz żony się umizgać, dla tego że jedwabie nosi tylko na niedzielę...! I tak się poczęło... nazajutrz bilecik... wnet drugi, aż i pod oknami peregrynacya... Ale mieszczanka górą głowę nosi... o tak! a bałamuta słychać o milę farbowanym lisem i piżmem! Jedzie karetą... jedź sobie i poszóstnie nie wskórasz... Ale piękny mężczyzna! Nie! nie potrzeba było oknem patrzeć i to zgubiło! nie potrzeba było iść do Mniszchowskiego ogrodu! nie! i sia-