Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/698

Ta strona została uwierzytelniona.
138

Kapitan jeszcze tych słów nie domówił, kiedy wdowa gwałtownie szklankę postawiwszy na stole, odsunęła się oburzona.
— Sierota! ta! znam ja WPana z jego sierotami, rozumiem o co idzie... ale proszę nie myśleć.
Pluta ramionami ruszył potężnie, a nogą o posadzkę uderzył aż się szyby zatrzęsły, i służąca wpadła z drugiego pokoju, ale na znak pani strwożonéj, wyszła rzucając wzrokiem groźnym na przybylca.
— Śnią ci się rzeczy niebywałe, moja Adolfino, rzekł kapitan — cóżem to ja młokos jakiś żebym się kochał i biegał za buziaczkami! myślisz że w takim razie umieściłbym dziewczynę u ciebie! Wstydź się, podejrzliwość niegodna pani Jordanowéj... Jest to biedne dziecko, twoje noszące nazwisko... umęczone w domu w którym zostaje, które chciałbym wyratować.
— Ale? mów komu innemu! tak, tak! cóż to przez czułość serca?
— Wcale nie, mam moje powody, chcę komuś dokuczyć i odebrać mu to dziecko.