tak nagle przyjść do siebie, posadził gościa na kanapie.
Kapitan widząc, że kija nie ma, że resztki tylko żalu jakiegoś malują się na licu porucznika, stał się wymównym i uczuciowym.
— A! — zawołał, — nie uwierzysz ile mnie rozerwanie z tobą kosztowało.... tak.... mijam inne okoliczności.... ale to żeś zwątpił o sercu, o sercu wylaném dla ciebie.
Tu nawet uderzył się z lekka w piersi.
— Ale jakżeś się postarzał! jak my oba jesteśmy zmienieni.
— Ej ty nie bardzo, — przerwał forsując się do udawania, które mu nie szło, porucznik, — ja to prawda. Cóż chcesz? bieda, ubóstwo, a no i wiek ci po temu.
— Wiek, to jest przesąd, — zawołał kapitan, — ja znajduję, że człowiek starzejąc, krzepi się i nabiera wigoru.... Młodość na nic się nie zdała, jest niby ogień jakiś, ale co to tam.... więcéj iskier niż płomienia.... dopiero po za czterdziestówką człek już stąpa śmiało i silnie.
Narcyz westchnął, mówić mu było trudno.
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/865
Ta strona została uwierzytelniona.
85