— Ale jak się pobiorą, po cóż mają wyjeżdżać? — spytała Jordanowa.
— Pani nie wiesz czém jest Warszawa.
— A za granicąż to lepiéj?
— Zresztą, — odparła nieco spiesząc omyłkę poprawić jenerałowa, — ja to powiedziałam tylko dla tego, że mi łatwiéj tam Muszyńskiemu zapewnić swobodne życie.
— Ależ ona ma opiekuna, — odezwała się tracąc głowę Jordanowa.
— Tak, ale ani pani, ani opiekun jéj, — ciszej rzuciła p. Palmer, nie ocalicie jéj tu, w kraju, od zabiegów, o których ja wiem, od zabiegów człowieka starego, możnego, gotowego wszystko poświęcić dla nasycenia niegodziwéj namiętności.
Jordanowa oczy zakryła.
— On ją ledwie raz widział...
— Nie raz i nie dziesięć, bo my wiemy wszystko, — dorzuciła p. Palmer z tajemniczością inkwizytora, — my wiemy wszystko, my wiemy kto jest ten człowiek, jak potężny w złém, jak niebezpieczny, gdy roznamiętniony.
Strona:PL JI Kraszewski Kopciuszek.djvu/977
Ta strona została uwierzytelniona.
197