Strona:PL JI Kraszewski Kotlety 1830.djvu/4

Ta strona została uwierzytelniona.

ły jak opętane, wyszedłem w moim płaszczu, z parasolem dla powagi i w kapeluszu, na wieczorną przechadzkę, w celu zajrzeć gdzie w okno, podsłuchać co gadają, lub zebrać skąd wzorek. Szedłem tedy pomijając oświecone drzącem światłem kramiki, przeskoczyłem parę razy rynsztok, wzdęty i z szumem unoszący resztki doczesne pantofli i garnków, i wśliznąłem się na plac przed Ratuszem. Tu widok mnóstwa zgromadzonych osób zachęcił mię do śledzenia ich rozmów i czynności. Naprzód mi wpadło w oko oblężenie worka starozakonnego Izraelity przez dwóch assesorów, dręczących go nie miłosiernie o pozyczenie pieniędzy. Blade lica Moszki, a rumiane policzki assesorów, których surduty poblakowały na usłudze kraju, kazały mi się domyślać blizkiego szturmu, i że Izraelita układał się o warunki kapitulacyi. Nie wiele tu i zrozumiawszy i skorzystawszy, udałem się dalej gdzie dwóch zacnych panów rozmawiało z sobą. Jeden otyły, wsparty na lasce z gałką pozłacaną, rumiany jak kucharz, z ogromnym kapeluszem i dewizkami półłokciowemi, mało mówił, ale tak wprawnie, żem się ni chwili nie wahał, że to bydź musi obrońca więcej dającego, czyli adwokat. Drugi chudszy, który zapewne nie miał jeszcze czasu utyć na urzędzie, z ogromnemi bokobrodami, z rudawym wąsem, z szyją pływającą w obszernej chustce, w kapeluszu zwiastującym zwolennika mody i fraku eleganta, więcej patrzał i słuchał niż mówił. Ale jakem tylko o exdywizyi zasłyszał, uciekłem, bojąc się aby ta zarazliwa choroba na mój kapelusz i płaszcz nie padła.
Zbliżałem się nareszcie do końca placu, kiedy mi wpadł w oczy jeden z moich dobrych przyjaciół, poczciwy, niech go P. Bóg kocha, P. Epifani Szperka. Oparty o drzewo gryzł jabłko. Nie mogłem się nim nacieszyć, tak wyborną miał minę, i zaczynałem sądzić, że zapewne, jak ów szczur, porzuciwszy Woltera, musiał się gdzieś dobrać do skarbowej mąki; gdy, poprawiwszy na moim garbatym nosie okularów, dostrzegłem, że mój przyjaciel miał frak z dekatyzowanego