całkiem nigdy, uczę się więc wprost dla chleba i do tego najszczerzej się przyznaję. Niech mi nauka da byt niezależny a o więcej jej nie proszę.
Utopiją moją jest gdzieś w dobrem, cichem, na ustroniu miasteczku, domek własny, zamknięty szczelnie, ze dzwonkim u drzwi, sługa wierny, gabinet ciepły, fotel wygodny, grosza dosyć na moje potrzeby, kucharz smaczny, piwnica zaopatrzona, zapas w sakiewce na przypadek wszelki, kilku dobrych znajomych, ludzi porządnych i łagodnych do preferansika lub wista, kilka domów dla rozrywki gdy się u siebie znudzę, książka czasem jako środek odświeżenia umysłu... ot... zdaje mi się że na tem koniec i nie więcej.
Widzicie żem wcale nie wymagający...
Albin porwał się jak oparzony.
— Panie Baltazarze, zawołał, wiele masz lat?
— Tyle ile ich mieć potrzeba by poprzestać marzeń.
— Ale miałżeś kiedy marzenia? kochałeś kiedy? spodziewałeś się czego?
— Prawdziwie... nie pamiętam, rzekł Baltazar uśmiechając się.
— I nie lękasz się by ta ospa, której nie przebyłeś za młodu, nie przyszła ci na starość?
— Ho! ho! rozśmiał się medyk... zdaje mi się żem zupełnie pewien, iż na nią chorować już nie będę: chcecie bym jak wy kochał się w chińskich cieniakach i wzdychał do gwiazd na niebie?
— Jak to? więc dla nikogo miłości? żadnego porywu ku niebu? nic na ziemi co by inne a lepsze przypominało ci światy?
— Są to kwestje, które ty tylko robić możesz, odpowiedział Baltazar — zazdrościsz zapewne mojemu szczęściu... Nie porywam się na zadania, których stanowczo wiem, że z danych jakie mam rozwiązać nie potrafię: poetą mnie Bóg nie stworzył, bym dopełnił imaginacją na co fakta nie starcza... Jestem już dziś na wyżynie, do której wy nie prędko dójdziecie jeszcze...
— Ja bym powiedział: na dnie przepaści! rzekł Albin.
Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/148
Ta strona została skorygowana.