Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/162

Ta strona została skorygowana.

tnie młody chłopak, to pierwsze i największe, to najgłówniejsze zadanie. Drogi mój Teofilu, pracujmy nad sobą, nie nam, nie nam obu sięgać po kij apostolski, ręce go nasze nie udźwigną... I... dosyć marzenia!!
— Gdyby nam kto co weselszego, a bardziej pocieszającego powiedział, ziewnął Baltazar, nie byłoby od rzeczy... a kolacja też nie jest od rzeczy! dodał w sposobie cichego komentarza.
— Kolacja! Cymbuś! ruszaj po kotlety! zawołał, z poezji przechodząc do prozy nasz amfitryon.
— A pieniądze? zapytał Cymbuś naiwnie, bez pieniędzy już nie dadzą!
— A! pieniądze! to prawda! rzekł gospodarz i pobiegł do stolika, otworzył szufladę, w której ujrzał tylko zupełną próżnią a w średniej samotnie walającą się berlinkę nie zapomnianą niestety, ale odrzuconą, bo jej żaden żydek nawet przyjąć nie chciał, tak wyglądała podejrzanie czerwono.
— E! dadzą na kredyt! rzekł Teofil zwracając się błagająco do Cymbusia, na którego wymowę rachował.
— Nie, nie dadzą! stanowczo odparł Cymbuś, kiwając głową.
— Co tu robić? Albin pożyczy?
— W imię miłości powszechnej i dobra publicznego, dodał Baltazar.
— Wiele chcecie, daję, rzekł Albin dobywając sakiewki.
W tem wszedł Konrad powracający z wieczora w zbrukanych już rękawiczkach i z dosyć kwaśną miną.
— A witajże Don Żuanie! krzyknęli wszyscy otaczając go... otóż deus ex machina, naturalnie kolej na ciebie!


— Do czego? spytał zamyślony elegant — co? jak? nic nie wiem.
— Jakto? już o niczem nie pamiętasz?
— A cóż się to stało?
— Wszakżeśmy przedsięwzięli spowiedź generalną naszych marzeń i ideałów, rzekł Teofil, i z kolei Sera-