to ludzie w tym Wilnie, niech ich kaczki zdepczą! ani się rozmówić, ani poprzyjaźnić! — Śmieją się... nikt nie spojrzy... nie zagada.. u nas na wsi lepiej...
— Otóż mamy i marzenia Cymbusia i piec, odpoczynek, Motrunka, słonina... posądzam że ta Motrunka musi być rumiana i tłuściuchna jak pączek dzieweczka.
— Aha! aha! jak pan zgadł, rzekł śmiejąc się i poruszając gwałtownie Cymbuś, żeby pan ją widział! Ale, lepiej żebyście panowie jej nie widzieli... śliczności dziewczyna... a dobra!!
— Wcale skromne marzenia, dodał Longin, ostateczny ich rezultat — używanie bez pracy... Gdybyśmy my z równą naiwnością wyspowiadali się wszyscy z myśli naszych, można by życzenia nasze do tegoż sprowadzić mianownika... W życiu tylko szersze zakreślamy granice, a że wiemy iż pracą je okupić potrzeba, naprzód robiemy wybór pracy, jaka się nam zdaje najlżejsza i najlepiej do serca przypada. Cymbuś przypuszcza żeby furmanował... Wszystko i zawsze jedno, a człowiek pod sukmaną i w jedwabnym szlafroku Konrada, mutatis mutandis, sukmanę na szlafrok unus et idem.
— Północ! zawołał wstając Albin.
— Godzina upiorów i widziadeł! dodał Longin... Chodźmy więc, i tak już dosyć bałamuctwa tego, na któreśmy tyle czasu daremnie stracili. Cała korzyść, że się może komu choć przyśni co upragnionego, a Cymbusiowi cień różowej Motrunki! Utinam!
Od takich to marzeń poczynały się pierwsze lata pobytu w Wilnie, ale pasmo wątle tych snów złotych, choć się prawie do wyjścia na świat ciągnęło, zrywali je i plątali później ludzie, wypadki, doświadczenie, zawody... Każdy doznał uścisku rzeczywistości, który na nim swe piętno wypalone jak czyścowej duszy dotknięcie — zostawił.
Już nawet w tych błogich latach snów i marzeń poczęły się mięszać szyki, musiano rachując się z przyszłością wyśnioną po troszę z niej ustępować. To co