dnością startem wspomnieniem, nie mogąc wynaleźć na jawie tego co się im żywo jeszcze malowało w sercu, jakoś dziwniej, poetyczniej, inaczej.
Uliczka zdawała się im ciasna, brudna, domki małe, horyzont szczupły, okolica smutniejsza, wszystko zbiednione i skarlałe. Dwadzieścia lat nosili ten obraz w duszy, nie dziw że tam wypiętnowany na tle jej jasnem nie zgadzał się ze spłowiałą rzeczywistością; że rzeczywistość ta którą opromieniało wesele młodości, postarzała teraz i zdrobniała w znużonych oczach...
Pierwszym z tych wiernych słowu przybyszów, który stanął przed domem dawniej zajmowanym przez Teofila, był człowiek twarzy zmęczonej, ale nie stary, chudy, nieco łysy, z wejrzeniem smutnem i zobojętniałem. Na jego licu wcześnie pomarszczonem, łacno było dostrzedz blizn dusznych, tych vulnera vitae Lukrecjusza, które z nas każdy nosi na sercu i duszy. Łza wstrzymywana wilżyła mu powieki, drżały wargi a podniósłszy ku oknom oczy, zagłębiwszy je w ulicę, zapatrzył się długo i tęsknie, jakby pytał:
— Czyż nikogo? nikt-że nie przyjdzie? samże odejdę nie poczuwszy dłoni przyjaciela, nie powitawszy w nikim pamięci lat moich drogich? A złote to były lata!
Wtem oglądając się wkoło i szukając dawnych śladów, naprzeciw siebie dostrzegł zbliżającego się wolnym krokiem z wejrzeniem wlepionem ciekawie, mężczyznę, na którego widok uderzyło mu serce. Oba zmierzyli się bacznie oczyma, nie dowierzając oku... z obawą, z nadzieją; — zbliżający się zwalniał kroku, pierwszy stał nieruchomy.
Drugi ten był spokojnego oblicza, bladej twarzy, podstarzały człowiek, a po długiej czarnej sukni poznać w nim było łatwo duchownego — kij miał w ręku, maleńką książeczkę pod pachą, szedł powolnie nie spiesząc się, rozglądając bez smutku ale z zajęciem, oczy jego uśmiechały się z wyrazem wielkim słodyczy i dobroci.
Chociaż i na tem obliczu spokojnem życie wyryło piętna swych szponów, znać było że rany tu zgoiła i zatarła jakaś siła nadziemska, a teraz pogoda panowała
Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/194
Ta strona została skorygowana.