podobno nie wielu.
Wtem od strony miasta powóz zatętniał na bruku, wszystkich oczy zwróciły się ku górze, a gdy się zbliżać począł, w oknie pięknej karetki podróżnej ukazała się głowa mężczyzny, której z razu nikt sobie przypomnieć nie mógł. Może te ramy karety niespodziewane, w których wcale innej wyglądano twarzy, dziwnie odbijając od rysów, nie dozwoliły poznać w przybliżającym się skromnego i cichego Cyrylla.
Możnaż się było domyślać ubogiego bibliofila, dziecię plebanji wiejskiej, w człowieku co tak po pańsku przybywał w karetce angielskiej na miejsce, z którego wyszedł ze skromnym tłumoczkiem piechotą?
O kilka kroków od domu, przed którym stali towarzysze dawni, zatrzymał się powóz, otworzono drzwiczki i Cyryll wysiadł powoli, a chwilę popatrzywszy, zbliżył się ostrożnie do kupki rozmawiających, których z żywą ale bojaźliwą powitał radością. I w jego oczach łzy stały.
Ścisnęli się i ucałowali po staremu, a w wejrzeniach wszystkich pełno było pytań i ciekawości — cóż kiedy już życie nauczyło ich nie wylewać się tak żywo jak przedtem, nie spowiadać tak otwarcie... Nie śmieli pytać.... usiłowali odgadywać.
— Otóż i po latach dwudziestu! rzekł bibliofil wzdychając — patrzcie co za odmiany na mnie pierwszym.
— A prawda że zmiany, rzekł Konrad, Teofil blady i smętny, ja łysy i bez zębów, Serapion z medyka księdzem...
— A Cyryll w karecie! dodał sam bibliofil i smutnie westchnął machając ręką wydelikaconą i białą.
— Większe jeszcze zmiany w sercach, rzekł po chwili — gdzie ta nasza swoboda, wesele, nadzieje... mój Teofilu! gdzie błogie marzenia nasze...
Łacina tylko jedna, jak widzicie, ze starych rupieci została...
Mówił jeszcze z wyrazem łagodnej jakiejś tęsknoty, gdy z drugiego końca Łotoczka ukazała się postać,