Albin... a Rózia, Konradzie?
Konrad się zmięszał widocznie i zarumienił.
— Wszystko to się powoli wyjaśni, rzekł tajemniczo i niewyraźnie.
— Prezydentowstwa z Manią i Ziunią ani znaku ani słychu, piekarz także emigrował ku cieplejszym krajom, a rzeźnik ze świnią złotą zajął jego miejsce. Wawrzyńcowy loszek zajmuje jakaś nieznajoma jejmościanka... wszędzie świat nowy...
— A myż nie nowi? zapytał Cyryll.
śpiewa stary Horacy
Quae nunc sunt in honore...
— Niewierna cytacja, boś ukradł vocabula, dołożył Teofil po cichu.
— A! lat dwadzieścia! wiek cały! co za zmiany, przerwał Albin, ludzie, miasto, mury, powietrze zdaje się inne...
— Nie, ale te piersi, któremi je czerpiemy, zmienione, w nich to zmiana największa!
— A wszystkie te metamorfozy, rzekł Longin, którego postać i strój dziwnie odbijały od towarzyszów, choć bardzo poufale się z nimi obchodził — głupie i niepojęte; Cyryll w karecie, Albin różowy i tłusty, Konrad bez zębów i żółty, ja bez butów i głodny, a co gorzej spragniony...
— Audaces fortuna juvat! mówiłeś dawniej, podchwycił Konrad — a tu się pokazuje, że raczej...
— Stój! nie kończ, zawołał Longin, jest druga maksyma, której mnie dłuższe nauczyło życie, że fortuna jako panna, (chociaż się z nią codzień tylu żeni), kocha nadewszystko... (odchrząknął), ale wolę niekończyć bobyście się wy co w bótach chodzicie pogniewać mogli. — Ja nie miałem się jej szczęścia podobać, ale zje licha! prędzej, później moją być musi, wiem ja, że się jej gwałt zadać musi... Cierpliwości! wrogów pokonam i bóty za kolana sobie sprawię!