pozbawi nadziei i podźwignienia majątku posagiem, a nie może dać szczęścia w przyszłości, gdyż lata nasze są prawie jednakowe, a charaktery nazbyt dziecinne. Broniła sprawy mojej matka jak umiała i mogła, ale głosu zimnego rozsądku usłuchać musiała, bo w istocie Powodowicz miał słuszność po swojemu, a dla niego miłość moja była rzeczą zupełnie niepojętą. Kobieta byle piękna i młoda jedna czy druga, ta czy inna, zdawała mu się zupełnie równą... nie pojmował jak się ludzie kochali... Zresztą sam majętny i nieżonaty, oddawna miał chłodne wyrachowanie ożenienia z Anusią, której wiek dla siebie znajdował bardzo stosownym.
Przejeżdżaliśmy przez miasteczko o mil dwie tylko od domu, najbliższe wsi naszej, gdy mnie złapano na rogatce od Powodowicza i zmuszono na chwilę się zatrzymać.
Prośba jego była tak nagląca i usilna, żem mimo pospiechu i niepokoju musiał stanąć, i nim do karczmy zajechałem, już nie wiem jakim cudem Powodowicz był przy mnie.
Jego uściski, przywitania, serdeczności, mina pomieszana, dały mi niezmiernie do myślenia.
— Cóż się dzieje u nas w domu? spytałem — dla czego mnie pan wstrzymałeś? nie ma nic złego?
— Nic! nic! wszystko dobrze...
— Matka zdrowa? rzekłem nie śmiejąc go pytać o Anusię.
— Zdrowa i z utęsknieniem oczekuje na kochanego Albina.
— Puść-że mnie pan, niech jadę...
— Odpocznij chwilę, rzeki gładząc łyse czoło — mamy z sobą do pomówienia, pragnąłem cię zobaczyć, wyglądałem, czekałem, musiemy... porozumieć się...
— Ale czy nie możnaby później? rzekłem zdziwiony jego miną tajemniczą i zmieszaną.
— W żaden sposób, kochany panie Albinie... chociaż znowu nie ma to nic tak ważnego... wprost rady opiekuńcze dla szczęścia twojego.
— A więc i za dni kilka jeszcze mi się przydadzą, odpowiedziałem.
Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/257
Ta strona została skorygowana.