Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/26

Ta strona została skorygowana.

— A! ojcze mój! — zawołał Serapion — czyżeś ty mi jeszcze nie dosyć pomagał? zostaw mnie losowi mojemu, ja ufam weń i mam nadzieję. — Bóg mnie poprowadzi!


Tak poszedł Serapion na wpół pieszo, pół na wózkach chłopskich odprawiając długą do Wilna drogę, a idąc nie marzył nawet. Twarda wola nie dozwalała mu śnić zbytecznie, aby w rozczarowaniu sił nie stracił i trzymał się na wodzach.
Dnia jednego ujrzał przed sobą w dolinie miasto, którego wieże błyszczące wznosiły się w górę modlitwą kamienną za ludzi, którzy u stóp ich pełzali, — serce mu bić zaczęło, stanął, odgadywać chciał co go tu czeka i wstrzymał się na brzegu dumania.
W pierwszych wrotach spotkała go twarz Matki Bozkiej, kląkł modlić się, i przyszły mu na pamięć wyrazy Ewangeliczki:
— Czemuście bojaźliwi? małowierni? (Math. VIII.)
— Nie troszczcie się tedy o jutrze, albowiem dzień jutrzejszy sam o się troskać się będzie, dosyć ci ma dzień na swej nędzy. (Math. VI.)
A gdy wstał uczuł na szyi uścisk dwojga rąk młodych i wykrzyk piersi serdecznej, a podniósłszy wilgotne oczy poznał towarzysza ławy szkolnej Albina, który stał przed nim rozpromieniony zapałem, uśmiechnięty, szczęśliwy.
— A! to ty Serapionie?
— To ty Albinie...
— Jakżeś tu przyszedł?
— Bóg mnie przyprowadził.
— I cóż myślisz dalej?
— Sam nie wiem.
— Chodź-że ze mną, jeśli nie masz iść dokąd. Myślałem o tobie... nie zginiesz i tu... jest nas kilku twoich kolegów... pójdziemy razem podpierając się wzajemnie.
Uśmiechnął się Serapion na te słowa, bo dusza jego nie znała strachu, i poszedł za przewodnikiem... A po