miną znudzoną, obojętną, wystygnieniem i sceptycyzmem miłośnym miałem się szczęście podobać. Rodzice nic mi nie mieli do zarzucenia, nie kochając się więc, nie marząc, powiedziawszy sobie, że sen mój jedyny przeszedł bezpowrotnie — stanąłem z nią do ołtarza.
Lata wyrobiły we mnie dla niej przywiązanie ciche, serdeczne, miłość jakąś nałogową, przyjaźń i szacunek, oboje zimni jesteśmy, oboje dosyć świat lubiemy, wystawę, wygódki, porządek... i bardzo nam z sobą dobrze. Kocham ją właśnie tyle ile mi potrzeba do spokojnego szczęścia małżeńskiego, a ospa którą przebyłem w młodości, i po której blizny w głębi serca zostały, zabezpieczyła mnie na całe życie od drugiej podobnej gorączki.
— Widziałżeś kiedy potem Annę? — spytał Konrad.
— Zaraz po powrocie z zagranicy, i matka i Powodowicz sami się o to starali, żeby nas zbliżyć i pojednać; ona też o to musiała prosić, bo była pozbawiona towarzystwa mojej matki i stosunków z nią potrzebnych jej w przyszłości.
Na balu w sąsiedztwie wśród gwaru i zgiełku, muzyki i hałasu, zeszliśmy się nagle w wielkim salonie... moja Anusia, niegdyś moja... choć zmieniona bardzo, różowsza, pełniejszych form, pospolitsza, zaświeciła mi wspomnieniem, i jakkolwiek cały już dla mnie straciła urok, serce na widok posągu uderzyło po staremu, słów mi na powitanie zabrakło, bałem się żeby ludzie co wszystko widzą, zmieszania mojego nie postrzegli... Trząsłem się cały, łzy chciały wybuchnąć oczyma, choć usta krzywiłem do uśmiechu... Ona była przytomną i chłodną — podała mi rękę swobodnie, z minką nieco szyderską, w której się i politowanie i ciekawość malowały.
— Jakżeśmy się to dawno nie widzieli! zawołała.
— W innem życiu i świecie! — rzekłem.
Spojrzeliśmy sobie w oczy.
— A jak się spotykamy! dodałem; a! pani! mógłżem przewidzieć, że się tu dopiero zejdziemy i powitamy tak chłodno, tak cudzo!
Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/272
Ta strona została skorygowana.