Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/29

Ta strona została skorygowana.

się cierni, sparzył u ognia i wiedział co go czeka, pilnując by wyminąć zasadzki; — on jeden nie domyślał się czarnych życia tajemnic, a gdyśmy nieostrożni odsłaniali je przed nim, potrząsał głową z niedowierzaniem, — nie śmiał przez grzeczność zaprzeczać, ale znać było z uśmiechu, że słowa nasze miał za jakieś bajki groźne.
Dla niego nauka była nowicjatem koniecznym ale nudnym, wydelikacenie zawczasu odjęło mu chęć do pracy, nie chciał się uczyć, bo marzył, bo mu pilno było zasiąść do uczty, którą już zastawioną widział dla siebie. Wszystkich kochał bez wyjątku, ale surowszych unikał i obawiał się, wybierał sobie tych, co słuchali ochoczo jego marzeń i nie psuli mu przyszłości widmami grożnemi.
Przed niemi puszczał cugle, roił i malował świat jakiego potrzebował, a gdy mu się nie sprzeciwiali, całował ich i do bijącej piersi przyciskał, obiecując z niemi podzielić wszystko co go czekało.
Poznaliście w nim jedynaka, którego nieopatrzna miłość wypielęgnowała, jak roślinkę czasem przed zimą lub pierwszemi mrozy, wyżywi jeden dzień ciepły choć po nim nie ma wiosny...
Dzieciństwo przysposobiło go do takiej młodości wątłej i dziewiczej. Gdy oczy otworzył, uśmiech macierzyński spotkał, gdy uszka nastawił, piosenkę słyszał, gdy rączki wyciągnął, całowano je i tulono, gdy główkę pochylił, przyciskała ją do piersi matka... Nic tak nie grzeje jak miłość — więc dziecina delikatna i wątła, biała i różowa, którą lada powiew mógł udusić, wyrosła śliczniuchna, wesoła i nie mająca pojęcia ani nienawiści, ani boju, ani złego co ją może gdzieś za węgłem czekało. Dawano mu czego zapragnął, ubierano jak chciał, a gdy zamarzył niepodobieństwo, obiecywano mu gwiazdy z nieba na jutro rano, nie śmiejąc ich odmówić — a nużby to zaszkodziło dziecięciu?
I pieszczoty matki uczyniły zeń jakby króla świata, który nie pojmował by gdzie drudzy królowie być mogli, by się kto innemu niż mu kłaniał, by co dosko-