Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/344

Ta strona została skorygowana.

najobojętniejszego, najmocniej przekonanego nawet, że wieczerzę jutro odchorować będzie musiał.
Przywyklejsi do uczt takich weszli powoli rozpatrując się tylko, zgadując po woni przyszłość podniebienia i satysfakcje żołądkowe... Longin jeden zgłodniały przebił się przez stojących w około i posunął śmiało naprzód, ze wzgardą jakąś i przybranem zuchwalstwem rozsiadając na pierwszem miejscu. Oczy mu świeciły blaskiem dziwnym, a usta drgały uśmiechem pełnym goryczy.
— No, zaczynajmy ab ovo, to jest od wódki! zawołał, nie waszym tym kieliszeczkiem, który jest urągowiskiem z człowieka, ale starą szklenicą Goetzów z Berlichingen. Nalej, dawaj! w ręce wasze, panowie naparstkowi!
Albin się skrzywił, ale trudnoż było biednemu obdartusowi odmówić tej pociechy.
Baltazar z inną miną, ale równie chciwą i żarłoczną, przykradł się cicho, rozpatrując wszystko do bocznego stoliczka, jedząc naprzód oczyma przysmaki, połykając ślinkę i starając się ukryć jakie w nim obudzały się żądze. Ręka jednak wyciągniona drżała mu, oczy od widoku nagromadzonych łakoci oderwać się nie mogły.
Inni chodzili koło stołu nie śmiejąc rozpoczynać.
— A co? dobrzem się spisał? spytał Albin, pochwalcież.
— Przepysznie! rzekł Konrad.
— Wybornie, dodał Cyryll... ale wróć mi przeżytych lat dwadzieścia, a oddam tę ucztę lukullowską za samowarek Cymbusia i pieczone kasztany.
Albin westchnął.
— Weselsze tamte były gody, rzekł, weselsze! wszystko tam smakowało, dziś trzeba dobierać dla ust wybrednych... a sercu już nikt nic nie dobierze... Ale siadajmy panowie, niech gra muzyka dobrej myśli k’woli...
Słudzy w kawowych frakach, oblamowanych herbownemi pasami, z akselbantami i kamaszami, poczęli