Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/37

Ta strona została skorygowana.

cznie, aż dalej, dalej, wiarę się przykłada, bajka opanowuje i dreszcz przechodzi po plecach, i łzy się w oczach kręcą. Tak było i z tym sierotą dziecięciem, które największą porcje kaszy zjadało, łyżką po łbach tłukło młodsze dzieci, nigdy bez guzów z zabawy z niemi powrócić im nie dało, a ząb za ząb z niemi się kłócąc, choćby je ubił, nie pozwoliło się przekonać. Upór Longina był heroiczny, dwadzieścia razy gotów był leźć na drzewo, potłuc się spadając, ale ulęgałki dostał, gdy mu się zamarzyła i potem ją nadkąsiwszy za płot w kałużę wyrzucił. Nie na wiele się w chacie przydał a pokoju z nim nie było, rosło z nim co przyniósł gotowe: zuchwalstwo i zapamiętała wiara w siebie.
Szlachcic z żoną patrząc i porównywując go do własnych dzieci, nie mogli zrozumieć co to za krew junacka płynęła w tej utrapionej sierocie. Przyszedł czas do pracy, ale go do niej ani zapędzić ani uprosić, przeciw przemocy stawał śmiało, oko w oko, z próśb drwił i śmiał się, gdy mu grożono wiedział co odpowiedzieć, osmagany nie płakał, ale mścił się po cichu. Czasem z drugiemi dziećmi poszedł w pole, gdy mu się izba znudziła, ale psuł im robotę i miał przyjemność czynić na przekór. Gołębiom przewracał gniazda, kury wywoływał umyślnie gdy latały jastrzębie, bydło od trzody odganiał, a koniowi żadnemu nie darował, póki go do upadłego nie zmęczył dosiadłszy. Żeby kogo kochał nie pokazało się nigdy, żeby zapłakał nawet ze złości nikt nie widział, bo się z płaczem ukryć umiał, tylko mu się zapalały źrenice i ręce drgały i wargi zacinał, a jak koziół głowę w dół pochyliwszy, gotów nią był bić choć o ścianę.
Co inny może byłby wysłużył dobrocią, to on sobie wyrobił nieznośnem uprzykrzeniem; szlachcic widząc że z niego nie zrobi parobka, uwierzył że tam być coś musi co powołuje do innej doli.
— Kto go tam wie, mówił, chłopiec musi przeczuwać... wyrywa się, trzeba się księżom pokłonić i do szkół go oddać, mówią że tak nie jeden biskup z pau-