Strona:PL JI Kraszewski Metamorfozy.djvu/396

Ta strona została skorygowana.

— Wziąłem się do handlu i uzbierałem trochę grosza... chcę popróbować szczęścia...
— Próbuj! co myślisz.
— Będę się dorabiał... już mam kole trzechset rublów i myślę się ożenić.
Począłem się śmiać nieobyczajnie...
— Z kimże? kogo uszczęśliwiasz?
— Niech pan nie żartuje, panna z miasteczka, i co się zowie...
— Z miasteczka! ba! ba! Cymbusiu! pomyśl! z miasteczka!
— A co to szkodzi? i nie głupia i piękna i kawałek ziemi dobrej ma w posagu.
— A za ciebie idzie?
— Czemuż nie? albo to ja gorszy jak drugi? człowiek stateczny...
— Ależ piękny nie jesteś, bogaty także nie, i jeśli ona więcej ma od ciebie, a iść myśli, pewnie tem jakiś fałsz w towarze...
— E! to głupstwo, proszę pana, machając filozoficznie rzekł Cymbuś... różnie tam gadają, ale co mnie do tego, bardzo porządna panna, piękna, nie stara, a gruntu szmat i dobry!
Cóż powiecie? Cymbuś z filozofją praktyczną największą ożenił się z tą panną, która w istocie wniosła mu wspomnienie życia w wesołych spędzonego towarzystwach, ale razem posag i ochotę ustatkowania się. Oboje jęli się zajadle gospodarstwa, zbudowali sobie dom, a Cymbuś rozwinął tu takie talenta dorobkowiczowskie, żem się mu zaprawdę zdziwił — zimną krew, ochotę do pracy, wytrwałość żelazną.
Dziś już nie żartem patrzy na obywatela, kupił stary koczobryk i wyrestaurował go, żona się zaczyna stroić ale domu pilnuje, bo ją wprost kijem okłada jeśli czasem nie po myśli co zrobi.... i są... najszczęśliwsi. Dwoje ślicznych dzieci, kapitały, remanenta, oto zdobycze Cymbusia, który gdy przyjedzie do mnie, nieproszony już sam siada, czując że kieszeń, na której się opiera, prawo mu daje do tego. Kapitalista większy