pojechaliśmy razem z Juljanem. W ganku spotkały nas trzy rodzone siostrzyczki, podobne do siebie, jednakowo ubrane, blondynki, uśmiechnięte, które mi Manię i Ziunię przypomniały. Zrobiła się znajomość. Niezmiernie wesoło gwarząc i pustując zabawiliśmy tam cały wieczór, koniam kupił, a zaproszony po staropolsko zabawiłem nazajutrz jeszcze. Najstarsza z córek pułkownika chwyciła mnie za serce tym wdziękiem czysto naszym dziewczętom polskim właściwym, — wesela, szczeroty, dobroci. Powróciłem do tego domu raz, drugi i trzeci, nareszcie ośmieliwszy się, zawiozłem z sobą stryja aby mnie oświadczył.
Zrazu pułkownik czmychał, wziął mnie na konfesatę ostrą, nie było już co kłamać: wyspowiadałem mu się z życia i błędów otwarcie i szczerze, choć doskonale je wprzód znał z plotek... przekonał się z zeznań że ani kłamać ani uniewinniać się nie chciałem, zrobił parę uwag, dał czas do namysłu, a w końcu pobłogosławił.
— Spodziewam się żeś się nie rozwiódł! rzekł Longin.
— Ja! jestem najzapaleńszym z mężów!
— Jak dawno żonaty, jeśli spytać wolno?
— Pięć lat!
— No! dość długo, próba dostateczna... i dziś cóż porabiasz?
— Gospodarzę, czytam, pracuję, uczę się i dzieci kołyszę.
— I nie przychodzą ci chętki do rozwodu, do zakochania, do awantur? zostania księdzem lub wypalenia w łeb?
Teofil się uśmiechnął.
— Postarzałem, rzekł, a to doskonałe lekarstwo na fantazję bujną, wiek obciął jej skrzydła.
— Nie latając pełzać można...
— A! zamknąłem ją na klucz i nie puszczam z domu; wolno jej chodzić po pokojach, po ogródku, wylatywać w pole, bujać po półkach bibliotecznych, szeroko rozpościerać się w przeszłości, ale za granicę tego świata — wara!