— Strać go, powieść będzie fantastyczniejszą.
— Chcę, by była prawdziwą tylko. Już widzicie — mówił dalej — jak się tych dwoje dziewcząt wychowało... w grozie straszliwego ojca, który w domu był widmem przerażającem wszystkich, w pieszczotach skrytych u macierzyńskiego łona... i w tej ciekawości świata, którego taki dom wcale im nie mógł dać ani poznać, ani przeczuć. Dom był smutny, salon zimny, ludzie przychodzący sztywni i krochmalni; kobiety, przyjaciółki pani, szczebiotliwe i dziecinne. Rozumiesz, życie przysłonione i skryte, a dla ojca... pozór suchy jakiegoś życia martwego, jak on uregulowanego. Z tego podziału na dwoje, z tych skrytości postrachu wynikało, że ojciec o połowie tego co się u niego działo nie wiedział. Aby się trochę pośmiać i swobodniej pośpiewać, pogwarzyć, wybierano godziny, w których go nie było w domu. Przyjście jego niespodziane płoszyło wszystkich aż do gości, odkrywając przed światem tajemnicę tej tyranii pedantycznej. Często najmniejsze rzeczy potrzeba było przed nim ukrywać; ale z niemi taiły się i nieoględne płochostki dziewcząt i nieopatrzne często, a pieszczotliwe obejście się biednej matki, która im starała się wynagrodzić surowość ojca. W godzinach urzędowych, gdy wszyscy się gromadzili, gdy prezes publicznie gderał, matka miała postać posągu, córki podobne były do zamarłych z przestrachu dzieci Nioby. Nic nie wyszło przed nim na jaw. Ale gdy ojciec odszedł, musiano sobie wynagradzać. Matka była kobietą słabą, bałwochwalczo przywiązaną do córek i spragnioną odrobiny swobody i wesela... Wyrywały się więc wszystkie z pod rózgi tego nieznośnego pedagoga i wylatywały, trzepocząc skrzydełkami. Prezes mało bardzo znał stosunki żony, mało wiedział co ona robiła, a choć dopytywał ściśle o każdą godzinę, odpowiadano mu tak umiejętnie wyciągnioną treścią, że z niej trudno się było domyśleć, co się z niemi działo. Matka i córki nie kłamiąc wyraźnie, nie umawiając się o oszukiwanie ojca, instynktowo kryły przed nim swe życie, tworząc dlań obraz jakiego pragnął. Prezes zresztą nie wchodził ściślej w rozpoznawanie, zadawalniał się lada pozorem i wymówką. Zbyt sobą był zajęty, żeby miał bardzo się troszczyć o żonę i córki. Towarzystwo jego składało się z posągów papierowych jak on, z ludzi przyzwoitych i sztywnych... Pani miała swoje osobne, które przed prezesem przybierało postać zastygłą i poczuwało się do potrzeby kłamania oczyma, mową i postawą... Znacie już wnętrze tego domu, w którym się wychowała Helena, pieszczotka matki, serce rozbudzone miłością macierzyńską do marzeń innych. Siostra jej wesoła i śmielsza, ale innego temperamentu, o parę lat od niej starsza, była śliczną ale chłodną i obrachowaną istotą, dla której świat wcale nie był straszny. Kropelka egoizmu ojcowskiego strzegła ją od zawodów... Nie lubiła marzyć i czytać; rachowała się z życiem... Helena tworzyła sobie z niego sen nieprawdopodobny.
— Stajesz się niesłychanie drobnostkowym — przerwał Walenty. — Jest to metoda nowych romansopisarzy, którzy po flamandzku malują miotłę stojącą w kącie... Michał Anioł miał zwyczaj w kilku rysach robić olbrzyma.
— Nie jestem ani Michałem, ani Aniołem — zawołał Julek — i moja bohaterka nie jest olbrzymem... Drobne rzeczy muszą się rysować cienkiem piórkiem.
— Aby na rysunek nikt nie patrzył... — mruknął Walenty. — Mów dalej.
— Mówię dalej, mimo krytyki — westchnął Julek — i przechodzę do bohatera, który także olbrzymem nie będzie, i choć ma Antinousa oblicze, nie mogę się w nim rozkochać... Znacie Ptasia?
— Ptasia!... To on? — krzyknął Walenty.
— Tak jest, winowajcą jest ten migdałowy, biały, różowy, wyperfumowany, słodki, uśmiechnięty, grzeczny jak kupczyk sklepowy, pachnący jak zalotnica i wyszczotkowany jak lalka fryzyera... Ptasio. Wiecie jak przyszedł do swego imienia, pod którem zna go ulica i miasto... Dali mu je extowarzysze, akademicy. Ale może nie wiecie kim jest panicz w istocie?
— Inkwirencie! ty nam to powiesz, byle nie zbyt długo — rzekł Walenty.