— Niechaj sobie będzie ludzkość jaka chce — dodał Julek — mniejsza o to. Ja już mówię nie w imieniu społeczności całej, ale jednego jej kiełka... jednej cząstki, która mnie najmocniej ochodzi.
— Pro domo sua.
— Przemawiam za młodzieżą. Społeczność, istota idealna, którą konserwatyzm ostrożny i bezpieczny prowadzi, niech sobie idzie wedle swych prawideł... lecz my, nie mamyż prawa trochę ją wyprzedzić, lepsze mając nogi?
— Wątpię — rzekł Walenty — porządek wymaga, byśmy szli w szeregu, a nie, to nas za wywołańców ogłoszą.
— Z Bogiem... Wywołańcy wczorajsi są często panami jutra!!
Podniósł się Julek, mówiąc te słowa i ze zmienionym wzrokiem, z rozpromienioną twarzą, w istocie piękny, bo w nim szlachetna myśl jaśniała — począł mówić z przejęciem niesłychanem.
— Przyznaję się — grzeszny jestem... Gdyby ta kobieta nie była tak cudownie piękną, tak niewinną, tak cichą męczennicą namiętności cudzej, bezdusznej, możebym nie został wzruszony jej krzywdą tak głęboko — do szpiku kości.
— Aha! — rzekł flegmatycznie Walenty.
— Ale nie pytam, co budzi we mnie uczucie, które czuję uczciwem! Chwytam dobro, choć mi przychodzi nie z zupełnie czystego źródła... Widzicie jestem szczery. Nie przeczcież mi mojego uczucia, mej myśli... Pozwólcie bym wypowiedział je całe... Ja sądzę, że młodość lepszą być powinna od społeczności zastygłej, że nie narzucając się jej i szanując ją, może, powinna... tam, gdzie staruszka pójść nie ma siły, pobiedz i urwać dla niej kwiat zasługi... Tak mi się widzi ta sprawa. Zresztą na sofizmatach mi nie zbraknie. Winowajca jest młody jak my, należy do nas — obraził całą młodość, czyniąc z niej ohydny użytek — myśmy go ukarać powinni.
— A wszystko to dlatego, że ona jest tak piękną! — zawołał Walenty.
— Nie; lecz dla tego, że to jest piękny obraz wielkiej myśli.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tu urywa się rękopis opowiadania.
Czy znakomity powieściopisarz miał zamiar je skończyć? czy o niem zapomniał? czy z rozmysłem porzucił?... Nie wiemy. Podaliśmy z Murowanki tyle kartek ile ich rodzina ś. p. J. I. Kraszewskiego w papierach nieboszczyka odszukać zdołała. W naszem przekonaniu, do końca obrazka musi być bardzo niedaleko. Wyobraźnia nasuwa rozwiązanie proste i realne. Wątpimy jednak, aby je można było artystycznie i szczęśliwie połączyć z całością, realistyczna bowiem formuła dzisiejsza nie licuje z tonem tej przeszłościowej nowelli. Jak sądzić można z treści i stylu, ba! nawet z pożółkłego papieru i pisma dawniejszej daty, autor »Bożej Czeladki«, kreślić musiał powiastkę powyższą w bogatej i płodnej epoce swej twórczości, kiedy hołdował idealizmowi. Forma, chociaż trąci nieco pleśnią, niekiedy prześliczna, ciągle zaś bujna, ciepła, płynąca szumną kaskadą lamentów i jęków na ustrój społeczeństwa, dosadnie także charakteryzuje dobę romansów tendencyjnych; przytem sama przez się zająć może urokiem, niestartej dotąd świeżości. Dlatego nie szczędziliśmy starań, aby Murowankę — do ram Świata rozmiarami nadającą się najudatniej — z pośmiertnych rękopisów zgasłego, nieodżałowanego pisarza, dla naszego dwutygodnika pozyskać i czytelnikom złożyć w ofierze.