Tym razem służba go już wpuściła bez trudności, a gospodyni wyszła zaraz, nie strojąc się, w rannym negliżu, z niedokończoną twarzą, przestraszona nieco, bo się go tak prędko nie spodziewała.
Filipesco stał w środku saloniku, z kapeluszem w jednej ręce, z drugą w kieszeni.
— Dzień dobry, — odezwał się żartobliwie i wesoło. — Dla mnie on w istocie może się dobrym nazwać. Fortuna sobie przypomniała, że bywałem jej ulubieńcem czasami, i zdobyła się na — kaprys starej zalotnicy. Wygrałem wczoraj w Monaco nawet wcale sporo, a że księżnej byłem dłużnym, — przyśpieszam się uiścić.
To mówiąc, rzucił rulon na stół.
— Nie potrzebowałeś się książę tak śpieszyć — obojętnie odparła, ale swobodniej oddychając, gospodyni.
— No, nigdy za jutro ręczyć nie można, — zawołał Filipesco — chociaż dałem sobie słowo przez czas jakiś nie wodzić Fortuny na pokuszenie spłatania mi figla... — Wieczór i wieczerza u księżnej, — dodał po chwilce — mogę jej powinszować, wcale były dobrze obmyślane i urządzone. Profesor wywiązuje się z tej części swych obowiązków — majordoma — wcale przyzwoicie, jak na profesora. Nie wygląda zbyt dystyngowanie, ale uchodzi.
Księżna się zarumieniła częścią twarzy niemalowaną, chciała coś odpowiedzieć, poruszyła ustami, ale nim się zebrała na odpowiedź, Filipesco już się kłaniał i żegnał.
Strona:PL JI Kraszewski Nera 1.djvu/118
Ta strona została skorygowana.