— Siostro, — mówiła ostatnich nocy, siedząc z rozpuszczonemi włosami, wsparta na białej maleńkiej rączce, i tęsknie patrząc w mroki nocne oczyma załzawionemi, — ja sama dla siebie zagadką jestem, cóż dopiero dla innych?! A wolę nią pozostać, niż dostarczać pokarmu zimnej i głupiej ciekawości obojętnych ludzi... Pamięć moja sięga bardzo, bardzo daleko w mglistą jakąś, niewyraźną przeszłość, które ani miejsca, ani czasu oznaczyć nie umiem. Nie wiem nawet, jakim naprzód nauczyłam się mówić językiem!... Nad kolebką moją przypominam sobie tylko bardzo piękną, z żywemi czarnemi oczyma kobietę młodą, która się dziwnie obchodziła ze mną. Czasem zjadała mnie całusami, nie wypuszczała z rąk, kładła w swojem łóżku, trzymała na kolanach, na chwilę nikomu powierzyć nie chciała, a pieszczoty te, — rzecz dziwna, — więcej mnie, dziecko, przestraszały, niż przywiązywały. Matka ta, gdyż uczyła mnie, abym ją nazywała tem imieniem, — niekiedy potem całemi miesiącami zapominała o mnie. Widywałam ją przechodzącą obojętnie około kolebki, nie zaglądającą nawet do niej... Potem znowu powracała cała ta czułość gorąca, której często łzy, dla mnie niezrozumiałe, towarzyszyły... Oprócz niej naówczas widywałem przy sobie — mężczyznę młodego, pięknego, który również zdawał się mnie kochać, a może więcej, a przynajmniej inaczej, niż matka... Namiętnym był i gwałtownym, jak ona, ale dla mnie jednakim zawsze. Nie było dnia, ażebym go nie widziała choć na chwilę, stojącego u mojej kolebki i smutnemi oczyma
Strona:PL JI Kraszewski Nera 1.djvu/66
Ta strona została skorygowana.