— Interes każdy potrzebuje pewnej podstawy.
— Porękę znalazłbym łatwo, bo ludzie mi więcej dają wiary, niż wy, — rzekł Belotti, — ale o nią prosić nie chcę. — Ujmę-by mi to czyniło.
— Nie widzę więc dotąd sposobu, jakbyśmy interes ten zawiązać mogli, — dodał, poruszając się, Simon i oczy blade zwracając na Belotti’ego.
Dyrektor gryzł wargi.
W tem lichwiarz popatrzył na stojącego obok nich olbrzyma, który go przyprowadził, i dał znak Belotti’emu, aby sam na sam pozostać mogli. Dyrektor pośpieszył mrugnąć i głośno zawołał:
— Mój Marceli, każ tam sobie dać absyntu, abyś się pokrzepił, a my z panem tym pogadamy.
Wyszedł natychmiast pomocnik, a Belotti pozostał sam na sam z Simonem. Aby wrażenie następującej rozmowy ocenić, należy sobie przypomnieć jak stary lichwiarz wyglądał, skurczony, przygarbiony, z twarzą pergaminową, wyschły, w odzieży wynoszonej, — ruina i szczątek człowieka, który z życiem ruchawem i czynnem nie zdawał się w żadnym związku. — Można go było wziąć raczej za narzędzie czyjeś, niż za samoistnie działającego, tak wszystko dlań obojętne się wydawało, a on sam niepozornym. Belotti usiłował go przeniknąć i napróżno badał, wzrok po za skorupę zeschłą nie przechodził.
— Obu nam czas drogi, — odezwał się dyrektor po wyjściu towarzysza, — mówmy otwarcie, jesteśmy sami.
Strona:PL JI Kraszewski Nera 2.djvu/15
Ta strona została skorygowana.