podobieństwem własnym chlebem się podzielić, dać mu schronienie, a tém silniéj nieustannie czuwać nad nim i wpływać na niego. Gotów był i skromny swój posiłek, i część odzieży i kąt mu dać przy sobie, ale dla matki był to ciężar nowy.
Uprzykrzenie nad tém przemyślał, a pragnieniu spełnienia chrześciańskiego, ludzkiego obowiązku oprzéć się nie mógł. Wprawiało go to w rodzaj gorączki. Twardziński, zostawiony sam sobie, obcujący nie wiedziéć z jakimi ludźmi, wystawiony na wpływy, które już się na nim widziéć dawały, musiał zdziczéć i do reszty się zepsuć. Każdy dzień powiększał niebezpieczeństwo.
On i Bernardek byli jednego wieku, niemal jednego wzrostu, mógł więc Bojarski resztkami swemi go odziéwać. Straszno było spojrzéć na Twardzińskiego, na którego mundurze łata leżała na łacie, spodnie odarte u dołu, całe w strzępach, koszuli dopatrzéć się nie mógł Bernardek... Włosy nieczesane, twarz niemyta czyniły go, mimo niebrzydkich rysów, odrażającym. Studenci obawiali się siedziéć koło niego, a gdy się otarł o którego, starannie się potém otrzepywali. Twardziński téż, wiedząc o tém, na złość wciskał się między nich, aby im figla spłatać... Był to Paria, jedném słowem.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/102
Ta strona została skorygowana.