Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/125

Ta strona została skorygowana.

Oczy wszystkich zwracały się na nią; panie i panowie stawali, aby się jéj przypatrywać; starzy, odmłodzeni kawalerowie ciągnęli powoli, nie mogąc się oderwać od jéj widoku. Bernardek musiał się przywitać. Znalazł Klarcię, która doskonale widziała hołdy, jakie jéj oddawano, w zuchwale wesołym humorze — śmiałą, gotową do rozmowy dla popisania się z dźwięcznym, ale trochę ostrym głosikiem. Mówiąc z Bojarskim, spoglądała na wszystkie strony, oglądała się, wabiła oczyma, sznurowała usteczka i była tak jakoś zalotną, że Bernardkowi przykro się zrobiło.
Zazdrość ukąsiła mu serce.
Klarcia w rozmowie, którą on starał się uczynić jaknajmniéj trywialną, zaprawną uczuciem, wspomnieniami, nie okazała ani dowcipu, ani starannego wykształcenia, ani taktu nawet. Kto inny, nie Bernardek, zakochany poraz piérwszy, byłby się zraził smutną prozą tego, co śliczne usteczka wygłaszały bezmyślnie prawie, bo w główce było pusto. Ale niéma sofisty nad miłość. Malując ją ślepą, starożytni mieli słuszność, a jest w dodatku głuchą, nadewszystko zaś wielkim mistrzem, gdy pospolitą istotę potrzebuje na ideał przerobić.
Człowiek kocha, szczególniéj w piérwszéj swéj miłości, nie kobiétę jaką ona jest, ale tę, którą z niéj sobie sam tworzy. Tłumaczy słowa, na-