Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/131

Ta strona została skorygowana.

Ilekroć go rozczarowała, powiadał sobie, że onby ją miłością, obcowaniem, rozmową przeistoczył, podniósł, rozwinął. Spały w téj duszy nasiona, potrzebujące tylko słońca i pogody — szczęścia.
Klarcia niepostrzeżenie się przerabiała na śliczną Warszawiankę. Zwolna znikała parafiańszczyzna, którą z sobą przywiozła z miasteczka: nabierała smaku, powierzchowność wiele zyskała w krótkim czasie, ale charakter się nie odmienił. Zalotność rosła. Roje młodzieży oblegały dom brata pani Saskiéj; ciągnęła je piękność, ostudzało ubóstwo zupełne dziéwczęcia. Kochać się gotowi byli wszyscy, żenić... jeszcze żaden.
Saska mówiła sobie, że to przyjść musi.
Jakim trafem, chodzący już na uniwersytet, znalazł się tu Twardziński, nie umiemy tego powiedziéć; to pewna, że się bardzo podobał dziewczynie. Umiał ją zabawić, zastosować się do jéj sposobu myślenia; smakowała w jego złośliwości.
Był-to teraz piękny młodzieniec, noszący się bardzo starannie, spędzający większą część dnia po kawiarniach i bilardach, mający jakieś źródła dochodów niezbadane i wziętość wśród najzuchwalszéj młodzieży wielką.
On i Bernard spotykali się na wspólnych wykładach historyi i jezyków, ale się nie znali. Emil się nie kłaniał temu, co go wyciągnął