— Matusiu, taka surowość! — przerwał Bernard.
— Mówię co myślę — ciągnęła matka. — Czas dowiedzie, że miałam słuszność — zobaczysz.
Nie śmiał ani bronić, ani się sprzeczać Bernard; odszedł smutny.
W sercu czuł ból. Zdawało mu się, marzył, pochlebiał sobie, że wejrzenia jéj coś mówiły, obiecywały, że serce biło dla niego. Raz dała mu kwiatek zmięty w rączkach... Przypominał sobie słowa, którym nadawał znaczenie, jakiego nie miały. Wszystko-ż to było złudzeniem?
On jéj mówił często o miłości, ale w ogólnych bardzo wyrazach, nie mógł jéj więc obwiniać o przeniewiérstwo — lecz bolał i zdawało mu się, że miał prawo do jéj serca.
Ból, kilka dni w piersiach noszony, wylał się potém w wiérszu bardzo pięknym i smutnym.
Ale ona — ona nigdy wiérszy nie czytywała...
Postanowił nie widziéć jéj więcéj, a obraz nosił w sercu. Nie chodził już do Saskiego ogrodu.
Tak dwa tygodnie upłynęły. Przypadkiem Bojarski był zmuszonym przejść tylko ogrodem, który teraz tak dla niego był smutnym.
Naprzeciw niemu szła strojna, wesoła, uśmiéchnięta Klarcia. Zawahał się, czy ma się zbliżyć do niéj, czy uciekać, gdy ona sama, śmiejąc się, powiedziała mu dzień dobry.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/134
Ta strona została skorygowana.