puścić go i pozwolić mu się odkochać, ostygnąć — nie chciała.
Trzymała tak wielu na paskach, dla saméj przyjemności zużywania na nich siły swojéj.... Chciała aby szaleli, rozpaczali, padali przed nią. Nie pominęła nikogo, ani starego, ani młodego, żeby choć nie popróbowała oczu na nim. Jeśli się zatliła iskierka, rozdmuchiwała ją starannie. Nie można jéj tego było nawet wziąć za wielką winę, bo szła za naturą swojego temperamentu... Był to instynkt zalotnicy.
I znowu jakiś czas spotykali się niekiedy w Saskim ogrodzie.
Stosunek wcale się nie zmienił. Bernard nie ośmielił się nigdy do żadnego wyznania, ona drażniła wprawdzie, pobudzała i wywoływała je niekiedy, lecz miała w tém przyjemność, by już na wargach drżące, zimném słowem odpędzić.
Miłość to była dziwna. Sam Bojarski przyznawał w głębi duszy, że więcéj miał przyjemności gdy na nią patrzył zdala, niż w rozmowie. Ta schodziła zwykle na taki poziom, do treści tak jemu obcéj, iż milczéć musiał roztargniony... podnieść zaś z sobą w obłoki Klarci nie było sposobu.
Chodziła po ziemi.
Przez jakiś czas potém znikła Klarcia... Bernard do Saskiéj nie chodził, matka ochoty nie
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/142
Ta strona została skorygowana.