Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/157

Ta strona została skorygowana.

— A! kompliment! z ust pana! to coś nad-zwyczaj osobliwego — śmiejąc się, poczęła Klara. — Cóż się z panem działo pod te czasy?
— Byłem ranny, przeleżałem długo nieużyteczny ludziom, ciężarem matce i wszystkim — odparł Bernard.
— A teraz? co pan myślisz? — nalegała, zwolna prowadząc go za sobą i nie puszczając, piękna Astrea. — Cóż teraz?
— Dotąd szukam czegoś, nie mogąc nie znaléźć — rzekł Bojarski. — Zapewne znajdę gdzieś na prowincyi miejsce prywatnego nauczyciela.
— A cóż w takim razie będzie z matką? — ze szczególną troskliwością zapytała Saska, która zwolna, jakby umyślnie, za ogród już z sobą wyprowadziła Bernarda.
— Albo mnie wezmą z matką, która jednego pokoiku potrzebuje tylko — mówił Bojarski — albo... nie wiem, coś się innego znajdzie może w saméj Warszawie.
Chciał ją w téj chwili, przeprowadziwszy, pożegnać, gdy Astrea go zatrzymała.
— Jesteśmy o trzy kroki od mojego mieszkania — odezwała się. — Proszę, pan koniecznie musisz zajść do mnie.
Bernardowi wydało się to zpoczątku dziwném bardzo.
— Ale jakże? — dorzuciła z nadrobioną ży-