istotnie byli u siebie w domu, na własnych swych śmieciach. Nie różnił się zresztą od mnóstwa innych dworków miejskich, chyba tylko małym o dwóch słupkach ganeczkiem. Ogródek opasujący go dokoła, niewykwintnie utrzymywany, służył pani profesorowéj zarazem dla uciechy i pożytku. Było w nim trochę kwiatków pospolitych, wiecznie odrastających, z których czasem wiązał się bukiecik, ale miał téż grządki, na których się uprawiała włoszczyzna do kuchni potrzebna, trochę kartofli, odrobina kapusty i — zagon szparagów. O to się postarała jéjmość i z tryumfem je pokazywała, chociaż niewiele z nich było pociechy.
Profesor raz tylko kulturę tytuniu spróbował na jednéj grządce, lecz przekonawszy się ile pracy wymagała, wprędce ją zarzucił. Gra świécy nie była warta. Wołał bakun, lub besaraba kupować.
W dziedzińcu obszérnym, wspólnym z innemi dworkami, była najlepsza studnia w téj części miasta, po staremu jeszcze z żórawiem.
Pobudowany przed laty wielu, dworek się już był trochę w ziemię zasunął, a nigdy bardzo wysoko nie podnosił się nad nią, tak że teraz przez okno, wrazie konieczności, łatwo wnijść i wyjść było można. Tą drogą Bernardek chadzał, ale tylko gdy był małym jeszcze chłopakiem.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/23
Ta strona została skorygowana.