Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/238

Ta strona została skorygowana.

którym czuwała, aby się do zbytku w pracy nie zatapiał.
Żardyński, kochający Bernarda jak syna, przyjął go z serdecznością wielką.
— Przyszedłem kochanemu panu — rzekł Bojarski, w ręku ukazując rękopis — nową pracę narzucić, a masz jéj i tak dosyć... Pani profesorowa — dodał, w rękę ją całując — będzie się gniewała na mnie.
Żardyński, niecierpliwy jak młodzik, już mu starał się wyrwać zwitek i oczy starego pałały ciekawością.
— Co to jest? mów! — wołał.
— Okrutna pańszczyzna i w dodatku rzecz pisana, która oczy zmęczy — rzekł Bernard.
— Ale ja widzę doskonale! — zawołał Żardyński — o to obawy niéma.
— Poprostu „oto są grzechy mojego żywota” — rozśmiał się, siadając przy profesorze, Bojarski. — Napisałem coś, a nie wiem czy to się zdało na co, czy ma jaką wartość, czy mam się z tém popisać przed światem, czy nie. Przyszedłem zasięgnąć waszéj światłéj rady w tym względzie. Chciéjcie to przeczytać i ze szczérością ojca, z powolnością nauczyciela, powiedziéć mi zdanie swoje.
Żardyński pochwycił go w ramiona, objął i ściskał ze złami w oczach.