Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/284

Ta strona została skorygowana.

myśli jéj były gdzieindziéj. Po długim przestanku, zdawała się budzić i figlarne spojrzenie zwróciła na siedzącego przed nią Bojarskiego.
— A z panem co się dzieje? — zapytała.
— Ja — pracuję, daję lekcye, piszę i mam skromny, ale wystarczający chleba kawałek.
— Matka żyje? — wtrąciła Klara.
— Dzięki Bogu!
Zadumała się znowu; myśli jéj trudno było odgadnąć. Głos zmieniła i swobodniéj, weseléj rozpytywać poczęła.
— Dobrze, bardzo pięknie pan zrobiłeś, żeś mnie odwiédził i nie zapomniał o mnie. Któż wié? może wkońcu zrobisz pan z téj nieszczęśliwéj, oszalałéj inną, stateczniejszą kobiétę... nauczysz pracować.
Skrzywiła usta.
— Ale naprzód trzeba żebym zdrowie i siły odzyskała — dodała żywo. — Ja prawie głodem marłam, słowo daję. Nie było komu zgotować, nie było za co kupić, a ja taka jestem pieszczotami popsuta... i tak we mnie ta żółć wzburzona grała. Myślałam że umrę. Wystaw pan sobie — wtrąciła nagle — podły Francuz nawet na listy nie odpisuje już. Ale jeżeli myśli, że ja mu dam pokój i przestane dokuczać, to się bardzo myli.
Bernard siedział jeszcze, myśląc że od piérwszych odwiédzin nie mógł wymagać wiele i po-