rzadko bywał niezaludniony i spokojny. Grywano tu w piłkę, odbywały się gonitwy, a w odległych zakątkach straszne niekiedy i krwawe staczały się boje. Dodawszy do tego tyle kucharek i sług płci obojga, ile było domków — można sobie wystawić, jakie życie w pewnych godzinach wrzało i rozlegało się na podwórzu akademickiém.
Najciszéj jednak było zawsze około studni i dworka Bojarskich, dla których pewne miano poszanowanie. Profesor obudzał je swą powagą, sama pani dobrocią i uprzejmością.
W ganku dnia jednego wiosennego, pogrążony głęboko w książce, siedział Bernardek. Czytał chciwie, brwi namarszczywszy, tak zajęty, że nie spostrzegł, gdy ojciec z fajką wyszedł i stanął na progu, przypatrując mu się z pociechą, która się na jego twarzy malowała. Trwało to dosyć długo.
— Cóż to czytasz z takim zapałem?
Chłopak książkę odrzucił, podniósł oczy śmiało i uśmiéchając się raźno, odpowiedział:
— Historya, tatku.
— Cóżeś w niéj znalazł, żeś się tak nad tém zasępił? — rzekł ojciec.
Bernardek pomyślał trochę, nim się zebrał na odpowiedź.
— Myślałem — rzekł powoli — czy to zawsze ludzie byli tacy jak teraz, gorsi dawniéj, czy lepsi?
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/29
Ta strona została skorygowana.