patycznie, tak napuszyście deklamowałaś, gdybyś się starała odczuć inaczéj, wygłosić w sposób prostszy, surowszy, a silniéj duszą napojony... toż samo wydałoby się i brzmiało inaczéj.
Saska długo zrozumiéć nie mogła, czego chciał od niéj Bojarski; skrzywiła się.
— To są już jakieś wymysły, których ja nie pojmuję. Oto poprostu powiédz pan, że mnie nie chcesz widziéć na teatrze! Poco to w bawełnę obwijać?
— Gdybyś pani talent miała...
— Więc go nie mam? — podchwyciła obrażona, rzucając się na kanapkę.
— O tém ani ja, ani pani teraz wyrokować nie możemy. Talent potrzebuje ukształcenia, z dnia na dzień dobyć go z siebie nie można.
— To niechże licho weźmie! — zawołała Klara, nogą tupiąc. — Będę musiała rok z głodu mrzéć, nim mi powiedzą czy mam talent, czy nie mam. Czasu na to mi braknie.
— Nie gniéwaj się pani na mnie — rzekł Bernard łagodnie — ale nie chciałbym, abyś się łudziła. Powoli, cierpliwie iść potrzeba do celu, a ja w teatrze go nie widzę.
— Więc w czém? — zagadnęła zniechęcona i gniéwna.
Odpowiedź była nader trudną; gość skłonił głowę.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/314
Ta strona została skorygowana.