chodzę się poskarżyć, jak bezsilna istota, która sobie sama rady dać nie umié.
— No, cóż to znowu — zapytał Żardyński — o co idzie?
— Położenie moje coraz się staje przykrzejszém — odezwał się Bernard. — Nie mówiłem o tém nikomu, ale przed panem przyznać się mogę. Ludzie odemnie się usuwają, jakaś potwarz mię ściga, lekcye tracę. Jakiś niepojęty dla mnie wpływ, posądzenie o winę, któréj nie popełniłem, odstrasza odemnie. Gdybym był sam, obszedłbym się najmniejszém, nie skarżył i szedł daléj, jak mi wskazują przekonania, ale idzie mi o spokój i szczęście matki.
— Jest-że tak źle? — spytał profesor.
— Istotnie z lekcyj nie pozostała mi ani część trzecia — rzekł Bojarski — a nowe nie przybywają; codzień prawie ktoś mi dziękuje.
Żardyński zadumał się głęboko.
— Niepoczciwi czasem i lekkomyślni są ludzie — odezwał się po chwili. — Dla przyjemności pochwalenia się ze swym zmysłem krytycznym, gotowi poświęcić przyjaciela i zaprzéć się prawdy. Połowa tych, co twoje rozprawy osądzili tak surowo, szukając w nieb tendencyj szkodliwych, sama nie wierzy w to, co prawi. Inni, nie chcąc się mniéj bystrymi od nich pokazać, potakują. Ale cóż przeciwko temu począć? Otwarta polemika
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/319
Ta strona została skorygowana.