chetniejszych wypłynie. Ale zważ, dziecko moje, czy... czy... nie jesteś zasurowym? Lękam się o ciebie. Jakoś ci niebardzo się wiedzie, meczysz się, pracujesz, mizerniejesz, a ludzie cię zrażają.
Bernard z głową spuszczoną siedział milczący.
— Nie idzie mi dobrze — odparł, pomyślawszy. — Gdy raz już o tém mówimy, muszę się do tego przyznać, że jestem niezręczny i nic mam szczęścia. Ale boli mnie to tylko dlatego, że się lękam o ciebie, matuniu.
— O mnie! Jezusie nazareński! — zawołała staruszka, składając ręce. — O mnie! Ale cóż ja tu znaczę? ja, któréj do życia tak mało potrzeba, bylebyś ty był szczęśliwym?! Widzisz co ja jem, pół tygodnia suszę, sukien mi i bielizny do śmierci starczy. Przy tobie mam kątek, który jeszczeby mógł być ciaśniejszym, a dobrzeby mi w nim było. Co ty się masz troszczyć o mnie! To gorzéj, że ty, coś wart aby cię złotem obsypywano, ledwie na biédny ten chleba kawałek zarobić możesz.
Rozśmiał się Bojarski, chwytając rękę staruszki, którą do ust przycisnął.
— Kochana matusiu — zawołał — słowo ci daję najuroczystsze, że mnie na niczém nie zbywa. To co mam, starczy mi, przechodzi nawet moje wymagania. Spokojny w sumieniu, mogę znieść wszystko, byłeś ty się nie gryzła. Prawda że mamy mało, że mi się nie powodzi, choć radbym
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/325
Ta strona została skorygowana.