— Boję się, abym jako ojciec dla dziecka mojego nie był uprzedzonym — powiedział powoli; — ale wistocie, chłopiec na swój wiek zadziwiający... I cieszy mnie to, i przestrasza. Naprzód że niezawsze wczesne rozwinięcie zwiastuje umysł potężny, powtóre że gdyby poszedł w tym kierunku, moja jéjmość, z temi przekonaniami nie znajdzie szczęścia na świecie...
— Ależ-to, panie Janie, przekonania, które ty sam mu wpoiłeś...
— Tak — westchnął Bojarski — bo celem życia ludzkiego na ziemi nie jest szczęście jednostek, ale coraz potężniejsze dźwiganie się ogółu. Muszą być ofiary, a ci, co najwięcéj czynią, najmocniéj téż cierpią. Będzie czy nie będzie szczęśliwym — dodał — los o tém postanowi; ale czystym, poczciwym, szlachetnym być powinien.
— A czemuby nie miał nim być w spokojnym kątku, na małym zagonie, nie porywając się na wielkie rzeczy? — odszepnęła matka.
— Zapewne — odparł Bojarski — ale my o tém nie rozstrzygamy; zdolności i usposobienie zawyrokują.
Długie dumanie rodziców nastąpiło po téj któtkiéj rozmowie. Profesor miał twarz zasępioną, jéjmość łzy na oczach, oboje myśleli o dziecku, które biegało już wesołe, dawszy się wciągnąć w ożywioną grę towarzyszów.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/33
Ta strona została skorygowana.