wiła się więc Katarzyna, gdy razy kilka przeszedłszy po pokoiku i suwając krzesłami, nie potrafiła rozbudzić pani.
Nigdy się nic podobnego nie trafiało. Tuż podszedłszy, stara sługa wprost już głośno się odezwała do Bojarskiéj.
— Jéjmościuniu, już późno!
Ale i na to nie otrzymała odpowiedzi.
Z obawą zbliżyła się do siedzącéj, usiłując jéj się przypatrzéć.
Twarz nie była bynajmniéj zmienioną, ale od dechu czuć ani widać nie było. Zwolna, ostrożnie zbliżyła Katarzyna swą pomarszczoną dłoń do rąk profesorowéj: były jak lód zimne, ostygłe i stężałe.
Przerażona tém, dotknęła skroni — i tu już ciepła, życia nie było śladu... Staruszka, modląc się, skléiła powieki i... usnęła, aby się już nie zbudzić. Na krzyk, który Katarzyna wydała, wpadł Bernard ze swego pokoju i wprost pobiegł do matki. Okrutna rzeczywistość raziła go jak piorun. Katarzyna biegła już po lekarza, mieszkającego w domu sąsiednim, gdy syn tymczasem rozciérał skronie i, sam nie wiedząc co czyni, starał się życie obudzić, sądząc że omdlała tylko.
Przybycie doktora nie pozostawiło wątpliwości, iż śmierć przed kilku godzinami nastąpiła we śnie i żaden ratunek nie był możliwym.
Strona:PL JI Kraszewski Od kolébki do mogiły.djvu/337
Ta strona została skorygowana.